Tam gdzie kończyła się Korona, a zaczynała Litwa


30 lat temu o kupno blachy trzeba było składać podanie do ministra. "Szyny kolejowe na stropy" - widnieją w zeszycie skrupulatnych wydatków. Belki były nie do zdobycia.
- Odbudowa to była droga przez piekło. Wszystko załatwiało się dzięki życzliwości ludzi porządnych. Tylko że tacy rzadko piastowali stanowiska.Dachówki dostał za eternit od sąsiadów z zabudowań podworskich.
- Takich dachówek już nie ma - mówi. - Zrzucone z wysoka nie pękają. Noszą pieczątki z carskim orłem. Mają 100 lat.
W księgach wieczystych majątek zapisano jako "Dobra Ziemskie Piwki z łąką na Rudzie". Tu, na granicy Podlasia i Mazowsza, niedaleko zamku w Liwie, kończyła się Korona, a zaczynała Litwa. Ponoć Piwko kupił ten teren w XVI w. od Radziwiłłów. Udział w insurekcji kościuszkowskiej dwa wieki później zakończył gospodarowanie tej rodziny. Kolejna, Czarnobajów, straciła część dóbr po powstaniu listopadowym.
Zygmunt Pełka, tutejszy młynarz z dziada pradziada, opowiadał taką historię: W sobotni wieczór końca XIX w. do hipoteki w Warszawie przyszła hrabina, by zdeponować dużą sumę rubli w złocie. Notariusza już nie było. Pieniądze schował w kasie pancernej podsędek. W poniedziałek nie było ani podsędka, ani pieniędzy. Ów mężczyzna kupił Piwki z drewnianym dworem, ubezpieczył go, spalił, wziął odszkodowanie i zbudował w 1907 r. murowany dwór. Posiadając cegielnię, stawiał kolejne budynki. Folwark doprowadził do świetności. Sprzedał go przed wojną. Ostatniego właściciela Teodora Wacława Goljana, który miał warszawską fabrykę makaronów, wyprowadziła stąd Armia Czerwona.
Dziś po dworskich hutach szkła i żelaza został ślad w nowej nazwie miejscowości: Ruda Pniewnik. Piwki wciąż można spotkać na mapach i na chorągwi w parafii. Młyn, stodoły, obory, chlewy, owczarnie rozebrało wojsko w PRL. W Niedzielę Wielkanocną zniszczyli budynki. Groblę rozbili nieznani sprawcy, spuszczając wodę ze stawu.
Romuald Pełka, syn Zygmunta, też młynarz, chodził do 1953 r. do szkoły w dworku, w której uczyła jego matka. Pamięta ule z pszczołami i warzywniki, wannę w łazience, kredens w salonie, kryształowe lustra, rzeźby, portrety. Ziemie rozparcelowano. Dworek rozszabrowano. Rozpadał się. Od zniszczenia uratował go miejscowy pijak, wariatuńcio, który zamieszkał w ocalałej izbie i gonił z siekierą każdego, kto się zbliżał.
- Chciałem zrekonstruować werandę, ale nie wiedziałem, jak wyglądała - wspomina Marian Rogoziński. - Ludność rozebrała ją na opał. Zaprzyjaźniony inżynier elektryk odtworzył jej kształt na podstawie śladów dziur w ścianie oraz fotografii drewnianych strzępów. Wymiarów nie znaliśmy. I wtedy odnalazł się dębowy słupek, który podtrzymywał werandę. Ocalał, bo ktoś powiesił na nim tablicę informacyjną.
Inżynier Rafał Konwicki za projekt nie wziął grosza. Kiedy z żoną wyemigrował, w Sydney schronienia udzieliła im przypadkiem samotna starsza Polka. Opowiadali jej o odbudowywanym przez przyjaciela dworku. ? Jestem siostrą Teodora Wacława Goljana, spadkobierczynią ? przedstawiła się. Podyktowała list. ?Powiedz temu panu, żeby się nie martwił. Do Polski nie wrócę. Nie mam spadkobierców. Życzę mu wszystkiego dobrego. Cieszę się, że uratuje dwór?.
Nie wszyscy się jednak cieszyli. Nowe okna wyrwano z futrynami. Zniknęły deski z dwóch ciężarówek, wyfrunęły kamienie...
- Dziś mogę liczyć na sąsiadów ? mówi Marian Rogoziński. ? Myślę, że dworek wpływa na okolicę. Ludzie widzą kwiaty, zadbane otoczenie. To miejsce jest urokliwe dzięki bzom, wiązom, jesionom, kasztanom, lipom, dębom, z których jeden ma ponad 5 metrów obwodu. Nazywam go Dewajtis. Na takie drzewa trzeba czekać 200 lat! Sadzonki limb przywiozłem z Tatr. Z 23 gatunków ptaków z tej okolicy 17 tu urzęduje.
Dęby ocalił PRL-owski absurd. Oglądam podanie urzędu gminy z 1949 r. z prośbą o ?sprzedanie sań do jazdy oraz wycięcie czterech dębów na futryny do remontu budynku mieszkalnego (dworku) i spichrza...?. Urząd wojewódzki nie zezwolił na wycięcie dębów, bo "zgodnie z przepisami drewno dębowe nie jest używane do wyrobu futryn".
- Odbudowa była szaleństwem, ale moje życie było nietypowe - mówi Marian Rogoziński. - Skończyłem gimnazjum jezuitów w Wilnie. Gdy wybuchła II wojna, dowiedziałem się, że jestem wynarodowionym Litwinem. Otrzymałem przymusowo nazwisko Marionas Rogozinskis. W 1939 r. miałem 16 lat, gdy z karabinem broniłem ojczyzny. Później byłem w Oddziałach Leśnych AK. W końcu wojny zjawiłem się w Lublinie w mundurze partyzanckim i w jednej koszuli. KUL dawał schronienie.
Skończył studia. Pracował w Ministerstwie Pracy w Warszawie. Miał 27 lat i propozycję stanowiska wicedyrektora departamentu. Warunek ? wstąpienie do PZPR. Zrezygnował. Był konsekwentnie bezpartyjny. Dorabiał: fotografował dzieci, szył krawaty na gumce, wytłaczał nocami plastikowe grzebienie. To "prywaciarstwo" wspomina jako makabrę. - W nocy traciłem 2,5 kg. Lekarz zapytał, czy jestem biegaczem długodystansowym. - Pan ma serce Zatopka.
Własny warsztat blacharsko-lakierniczy obsadził różami. Zamarzył, by zamieszkać na wsi.
- Majster pytał czy odbudowuję ten dom dla siebie.
- Dla następnych pokoleń, żeby wiedziały, jak wyglądał polski dworek.

Rzeczpospolita

Komunikat

...